Prolog
Miasto, choć od wielu stuleci wymarłe, sprawiało wrażenie zaskakująco żywego. Stojąc na szczycie jednego ze wzniesień otaczających kotlinę, w której położone były ruiny, Thekkir odnosił wrażenie, jakby ktoś wodził za nim wygłodniałym wzrokiem. Teraz, będąc już przed jedną z masywnych bram, niemal poczuł gorący, ciężki oddech na swej twarzy.
Zabudowania prezentowały się całkiem nieźle, znacznie lepiej, niż się spodziewał. Mury, gdzieniegdzie tylko ukruszone, wciąż wyglądały solidnie, a w jednym z okien dostrzegł grubą, wzorzystą zasłonę, sprowadzoną przez handlarzy z Hadharu. Jej barwy nieco wyblakły, niknęły pod warstwą kurzu i pyłu, jaki osadzał się na materiale przez kolejne lata, poza tym jednak ozdoba nie była w złym stanie. Nie nosiła śladów, jakie powinny się na niej pojawić przez niezliczone dekady, które upłynęły, odkąd ktoś zasunął ją po raz ostatni. Tak naprawdę wyglądała świeżo. Świeżo i zupełnie nie na miejscu.
Thekkir wszedł do miasta powoli, do ostatniej chwili wahając się, czy powinien. Labirynt ciemnych zaułków był nienaturalnie cichy, niewątpliwie opuszczony, jednak mężczyzna wiedział, że nie jest sam. Miał pewność, że mijając bramę, otwartą niemal na oścież (jedno jej skrzydło zaklinowało się w pobliskim gruzowisku), staje się gościem.
Nie, nie gościem, poprawił się. Intruzem.
Odetchnął powoli. Na początku liczył kroki, kolejne metry w głąb miasta. Przestał jednak, nim dotarł do pierwszego skrzyżowania. Nie wiedział, którą z ulic należy wybrać. Wszystkie drogi wyglądały tak samo ‒ szerokie, utwardzone wciśniętymi w ziemię kawałkami płaskich kamieni, przykryte dywanem suchego pyłu wzbijającego się przy każdym kroku. Wzdłuż każdej ciągnął się też rząd prostych lamp, od dawna niedziałających. Nie było ich tylko w najwęższych, ciasnych uliczkach, odchodzących czasem z lewej, czasem z prawej strony, w te jednak Thekkir zerkał tylko przelotnie, instynktownie unikając dłuższych oględzin. Wylewający się z nich półmrok zdawał się czymś materialnym, jakąś chmurą czy lepką mazią, czekającą tylko, by go pochwycić i pożreć. Mężczyzna nie zamierzał stawiać mu czoła.
Gdy po policzkach spłynęły mu karmazynowe łzy, otarł je odruchowo, jak czynił wielokrotnie w ciągu ostatnich dni. Bał się ich tylko na początku, gdy nie wiedział, co się z nim dzieje. Teraz już się przyzwyczaił. Gdy czerwień zaczynała przesłaniać mu wzrok, rozmazywał ją na policzkach właściwie bez udziału woli, tak, jak ścierałby też zwykłe, słone łzy.
Podobnie nie zastanawiał się nad słodkim smakiem miejskiej ciszy ani nad intensywnym, przypominającym jaśmin zapachem dominującej w ruinach szarości. Nie próbował też w żaden sposób wyjaśnić obecności Uni, jego małej, ryżowłosej Uni, znikającej w podskokach za jednym z zakrętów. Zmysły zawodziły go, nie widział już jednak powodu, by z tym walczyć.
I tak miał stąd nie wrócić. Wiedział to od pierwszej chwili, gdy stanął twarzą w twarz z miastem, i gdy tak nagle zabrakło mu tchu.
Przed trzema dniami odprawił svadunar. Nie chcieli go słuchać, gdy mówił, że zwalnia ich z przysięgi. Uparta Vinniret przez dłuższą chwilę próbowała mu udowodnić, że nie ma racji, Regwald zaś tylko patrzył na niego tym ciężkim, niezmiennie spokojnym wzrokiem. Gdy uświadomił sobie, że ich nie przekona, skorzystał z prawa, które mu przysługiwało. On zawiązał svadunar i on też mógł go rozwiązać, nakazując im ‒ już nie prosząc, ale polecając im, jako wyższy rangą ‒ odejść. Byli jego rodziną, tą, którą sam sobie wybrał. Dlatego chcieli z nim zostać i dlatego też nie mogli tego zrobić.
Miał tu umrzeć. Jego podróż kończyła się na ulicach miasta ‒ był tego pewien, czuł to w sposób, którego nie dało się ująć w słowa. Nie bał się tej śmierci, zamierzał przyjąć ją godnie. Oni jednak nie musieli. Na nich wciąż czekał dom.
W którymś momencie zaczął biec. Nie wiedział, po co i przed kim ucieka, gdy jednak ruszył, nie mógł się zatrzymać. Początkowo truchtał, jednak każdy kolejny krok był coraz dłuższy. Gdyby mógł, pojedynczymi susami pokonywałby odległości między kolejnymi skrzyżowaniami, placami, zaułkami. Nie był pewien, dlaczego biegnie, ale wiedział, że musi. Tak jakby coś pchało go, wciąż i wciąż przed siebie. Tak jakby coś wołało go, a on musiał na to wołanie odpowiedzieć.
Zdziwił się, gdy zaczęło brakować mu tchu. Nadal nie mógł stanąć. Nie był w stanie zwolnić, ale znalazł chwilę, by zwrócić uwagę na swą niedoskonałość. Zmęczył się, choć nie powinien ‒ czy raczej nie powinien tak szybko. Z tego, co pamiętał, był Insorv, Pierwszym. Nie wydawało mu się, by ktoś pozbawił go tego miana. Wprawdzie opuszczał Yrkazaan dawno, ale to…
Nie. Był Insorv. Nadal.
‒ Oczywiście, że nim jesteś. ‒ Mała Uni znalazła się u jego boku, bez trudu dotrzymując mu kroku. ‒ Oczywiście, że nadal jesteś Pierwszym, tato. Bohaterem.
Zareagował cichym chrząknięciem, które mogło być zarówno krótkim przyjęciem słów do wiadomości, jak i urwanym szybko, zduszonym w zarodku śmiechem.
Bohaterem. Nigdy się nim nie czuł, choć żył z tą metką już… Zmarszczył brwi, gdyż nie mógł policzyć lat. Cóż, właściwie nieważne, ile. Długo.
‒ Wyrobiłeś się. ‒ Suchy, zgrzytliwy głos starego Garuna rozbrzmiał w jego prawym, tylko prawym uchu. Thekkir widział go przed paroma chwilami ‒ minął starego woja dwa, trzy zakręty wcześniej, jednak dopiero teraz go usłyszał ‒ a słyszał tak wyraźnie, jakby siwowłosy wciąż stał obok. Dopiero teraz też poczuł ostry zapach emulsji, którą mężczyzna natłuszczał noszone skóry. ‒ Złamanego grosza bym za ciebie nie dał, ale… Może i coś z ciebie będzie. Może.
‒ Stary jest okropny. – Melodyjny, cieniutki głosik Uni był jakby zwielokrotniony, jak gdyby nie jedna, a trzy dziewczynki postanowiły ocenić Garuna. ‒ Nadal go nie lubię.
Biegł dalej tak długo, aż kolana ugięły się pod nim, a on sam wyrżnął szczęką w szerokie schody. W jakiś sposób dokładnie wiedział, że to na trzecim stopniu zostawił kawałek ukruszonego zęba i kilka kropli krwi. Ostry skalny odłamek wbił mu się w dłoń, gdy Thekkir zbierał się, by wstać.
Uni zatańczyła wokół niego, zachichotała na widok jego niezdarności i zniknęła. Przez chwilę słyszał jeszcze chrapliwy śmiech Garuna, przechodzący w spazmatyczny, mokry kaszel, ale i on ucichł w końcu.
Uniósł głowę, spoglądając na wznoszący się przed nim budynek. Patrzył, wyodrębniając z masywu budowli tworzące go bryły, kolejne prostopadłościany i walce. Rozkładał go jak konstrukcję z drewnianych klocków, którymi uwielbiał bawić się w dzieciństwie, odkładając kolejne elementy obok na starannie tworzony stosik.
Mrugnął i budynek znów był cały, cichy, górujący nad nim jak szczyt Gollavy nad euxanirskimi ścieżkami.
Zapłakał wtedy po raz ostatni. Klęcząc u podnóża milczącej budowli, szlochał cicho, potem głośniej, słysząc echo własnych łez spływających na surowe stopnie. Krople rozpryskiwały się na nich donośnie, znacząc je karmazynowymi plamami, układającymi się w abstrakcyjne wzory.
Thekkir zaskowyczał, kuląc się i zwieszając głowę na piersi. Myślał, przez kilka chwil analizował, co czuje i skąd ten krzyk. Z ulgą uzmysłowił sobie, że tak naprawdę wcale nie cierpi i nie z tego powodu wyje.
Był spokojny. Spokojny, szczęśliwy, a przede wszystkim ‒ pochylił się nad tym słowem, smakował je przez chwilę ‒ wolny.
Potem miasto znowu umilkło, pogrążając się w półśnie towarzyszącym mu przez wiele minionych stuleci.
No Comment