(…)
O świcie wróciła do miejsca, w którym po raz ostatni widzieli Wielkiego Byka. Od teraz każdy z łowców poruszał się sam. Rozchodząc się po pogórzu przekradali się przez suche trawy i krzewy, kryjąc się tyleż samo przed zwierzyną, co przed pozostałymi myśliwymi.
Diqna odetchnęła powoli, próbując uspokoić rozszalałe serce. Ten dzień miał być dniem jej i Vestre, nikogo więcej.
Stada już nie było, od poprzedniego wieczora przewędrowało dalej, krocząc wolno i porykując leniwie. Szlak ich wędrówki znaczyły trawy wydeptane do gołej ziemi i krzewinki ogryzione z drobnych, nie w pełni jeszcze rozwiniętych kwiatów.
Podążyła śladem wołów, świadoma bliskości innych myśliwych. Nie polowali razem, ale łowili tę samą zwierzynę. Nawet wybierając inne ścieżki, wciąż będą blisko siebie. Zbyt blisko.
Stado nie odeszło daleko, a tam, gdzie było, był też ich przewodnik, Wielki Byk Wschodu.
Diqna nie miała wprawy w łowach na dużą zwierzynę. Tak naprawdę, w ogóle nie miała wprawy. W dzieciństwie uganiała się za fjallogami, a potem, ucząc się od klanowych myrkin, polowała na górskie kozły i owce Teraz jednak to było coś innego. Bjortari rzadko polowali na woły pogórza, a jeśli to robili, tradycyjną praktyką było straszenie ich ogniem i zamykanie w przygotowanych zawczasu, ogrodzonych wybiegach, w których dokonywano rzezi schwytanej zwierzyny. To był sposób prymitywny, pierwotny, ale przede wszystkim – skuteczny.
Teraz jednak nie tak mieli polować. Teraz chodziło o dumę i honor.
Gdy Vestre oddalił się nieco od reszty stada, Diqna uznała, że lepszej okazji mieć nie będzie. Wypadła z krzewów z oszczepem uniesionym do rzutu, wystarczająco ostrym, by rozciąć grubą skórę byka.
Stado, ostrzeżone dudniącym rykiem przewodnika, zbiło się w okrąg ochraniający najmłodsze zwierzęta.
Wielki Byk Wschodu zrył twardą, zmarzniętą ziemię szeroką racicą. Pochylając łeb, parsknął ostrzegawczo, wydmuchując z nozdrzy wilgotne kłęby pary. Heidveurr wiedziała, że woły nie widzą za dobrze, a jednak teraz, gdy zawisło na niej spojrzenie czarnych ślepi, nie mogła pozbyć się wrażenia, że Vestre świdruje ją wzrokiem.
Wypuściła oszczep z dłoni w tej samej chwili, w której Wielki Byk wyrwał do przodu. Był szybszy, niż wskazywałyby na to jego krótkie nogi i zwinniejszy, niż sugerowałaby to jego masa. Diqna widziała, jak ostrze oszczepu przedarło się przez grubą sierść i prześlizgnęło się po ciele zwierzęcia, nie wyrządzając mu większej szkody.
Popełniła błąd.
Gdy róg byka rozdarł jej myśliwskie skóry i ciało, nawet nie była zdziwiona.
Stado oddaliło się ciężkim truchtem, pozostawiając ją tam, gdzie osunęła się na kolana. Przez palce dłoni przyciśniętych do boku spływała jej gorąca krew.
Wiedziała, że nie umrze. Wiedziała, że się wyliże, rana nie była aż tak dotkliwa. Nie wiedziała jednak, co z próbą. Chyba nie mogła w niej już uczestniczyć. Chyba nie powinna.
– Kurwa mać – mruknęła zduszonym szeptem Diqna. Potem roześmiała się krótko, histerycznie. – Ja pierdolę.
Słyszała szelest zarośli, przyspieszone oddechy, tupot miękkich butów, jakiś szept. Słyszała innych. Był tu Geitmar i Undu, Seva i Fara. Słyszała ich, gdy czekali na efekt jej łowów i potem, gdy chyłkiem oddalali się, by podążyć za ranionym bykiem.
Wiedziała, że jej nie pomogą. Nie takie były zasady próby. Musiała sobie poradzić.
Nie mogła podążyć za nimi. Musiała się wycofać.
Przed zmierzchem, gdy nałożyła już na bok prowizoryczny opatrunek i rozsiadła się przy niedużym, ledwie tlącym się ognisku, wciąż nie słyszała rogu mającego obwieścić koniec próby. Wielki Byk Wschodu wciąż musiał żyć.
Diqna odetchnęła cicho. Próba wciąż trwała, a to oznaczało, że chyba – chyba – mogła spróbować. Musiała. To miała być jej próba.
(…)
Przeczytaj całość!
No Comment